Dwa dni temu dotarliśmy (na raty*) do Reykiaviku. Ilość zdjęć i aktualizacji na stronie, które chcielibyśmy uzupełnić nieco przerasta nasz czas i szybkość łącza… ale będziemy próbować. A jak już uda nam się to wtedy Wam zabraknie czasu na przejrzenie tego wszystkiego… po prostu jakbym nie cenzurowała to ciągle wychodzi średnia 180 zdjęć na rejs… O rety! A już staram się stosować zasadę: „jeden widok jedno zdjęcie” ale przy lodowcach Spitsbergenu nieco mnie poniosło :)W ogóle Spitsbergen wydaję się jakoś odległy. Chyba z tysiąc lat świeltnych upłynęło od naszego wypłynięcia z Longyearbyen… Może to dlatego, że przebyliśmy ze sto mgieł żeby dotrzeć do Reykiaviku, a ostatnie dwa dni oddajemy się zwiedzaniu wyspy, co przynosi wrażenia „na bieżąco” i nie ma czasu na wspominki.
*A na raty dlatego, że prognozy ostatnich dni były „takie sobie” i groziło, że dopłyniemy do Reykiaviku „na ostatnią chwilę”. Ponieważ Marek chciał pozwiedzać wyspę (reszta ekipy zostaje dłużej po rejsie) postanowił przeprawić się do Reykiaviku lądem, a ja załapałam się na jego kierowcę (bo nie zabał prawka). We dwójkę więc nieco szybciej niż pozostali zaczęliśmy wyprawę po Islandii. Początkowo był plan dostania się lokalnymi liniami samolotowymi. Nawet już mieliśmy zaklepane bilety… ale bus, który zawozi na lotnisko (a właściwie to jego kierowca) zapomniał po nas przyjechać. Obraziliśmy się więc i pojechaliśmy lądem. I dobrze, bo było ciekawiej… trochę humory popsuły nam panujące tu ceny, ale następnego dnia wycieczka samochodowa po wyspie oddała nam wszystko w widokach.
Wczoraj był dzień relaksu. Pojechaliśmy wymoczyć się w geotermach. Reklamowana tu bardzo „Niebieska Laguna” nieco minęła się z naszymi wyobrażeniami, ale nie rozczarowała… tylko wyglądało to wszystko inaczej niż w naszych głowach… ale było fajnie. Trzy godziny w „wielkiej ciepłej wannie” z błękitną wodą i sauną parową. Należało nam się po tych arktycznych wiatrach i mgłach lodowatych.
Islandia jest nieco prostsza do zwiedzania niż Spitsbergen… przede wszystkim nie czuć oddechu miśka za plecami ;)… ale za to wszędzie dużo wszytkiego co związane z turystą. Na Spitsbergenie to jest jednak „odludnio-fajnie”. Widoki islandzkie są zróżnicowane: od zielonych dolin po czerwone lawowe pustynie. Odmaina spora po biało-szarym morzu. Jest dużo dróg, ale nie jest bardzo „miastowo”. Pięknie jest dość…
Fantastyczne jest to, że gorąca woda wypływa z ziemi! Gejzery są świetne – podchodzi się do oczka wodnego, a tam bulgocze jak w garnku na gazie – aż się prosi żeby jajka na twardo ugotować ;). O… chyba głodna się zrobiłam. Mniam mniam… ale zanim skończę napiszę jeszcze zdań kilka o islandzich koniach.
Mają one szczególne miejsce w islandzkiej historii – pierwsze przybyły razem z Vikingami (zrabowali je gdzieś na wybrzeżach Morza Północnego) i jeszcze dziś są niezastąpione przy spędzaniu owiec (a tych to jest tu „jak mrówków”). Jest to bardzo strzeżona rasa o mocnej budowie, charakterystycznym chodzie, bardzo bujnych grzywach i łagodnym charakterze. Szczególnie grzywki zwracają uwagę takich laików koniowych jak ja – kobyłki wyglądają jakby dopiero co wyszły od fryzjera. Koń, który raz opuści wyspę nie może na nią wrócić – tysiąc lat temu na wyspie wprowadzono zakaz sprowadzania zwierząt spoza granicy, który obowiązuje do dzisiaj. Kiedyś konie tutaj były prawie członkiem rodziny… teraz to miejsce zajęły duże terenowe samochody. Ja bym nie zmieniła!