Już trzy dni temu dopłynęliśmy do El Hierro. Płynęliśmy z wiatrem na koniec już dość silnym. Morze dokładnie takie jak na falochronie w porcie… mocno pofalowane i całkiem niemiłe. Swoją drogą widok na ten falochron razem ze świstem wiatru przy porannej kawie psuje nieco humor :)
Stoimy w marinie La Restinga. Wieje diabelnie! W szkwałach po 40 węzłów wewnątrz portu. Chciało by się płynąć dalej, ale nawet nie ma po co dziobu za główki wystawiać… wiatr huczy, śwista i tylko czasami zapada obiecująca cisza… ale nie na długo niestety.
Żeby nie umrzeć z nudów chłopaki nawet wybrali się na przejażdżkę naszymi składakami… daleko nie ujechali… ale za to niezmiernie rozbawili swoim wyglądem „lokalesów”… może rzeczywiście kółeczka trochę za małe jak na górzyste warunki wyspy.
Jutro wybieramy się na zwiedzanie wnętrza wyspy. Jest bardzo wulkaniczna (lawa tworzy ciekawe formy) i mało turystyczna… Do tego stopnia, że w niedzielę autobusy kursują tu jak kiedyś dyliżans – raz dziennie (pamiętam to jak dziś :)). Według Internetu może być całkiem przyjemnie – ocenimy.
La Restinga to małe miasteczko. Już zeszliśmy je… dwa razy! Parę kafejek, czarna plażyczka, centrum kulturalne – czyli ławeczki z przesiadującą na nich starszyzną i parę baz nurkowych… choć turystów niespecjalnie widać. Mogło by być dość przyjemnie gdyby nie fakt, że jesteśmy tu już mimo woli… i to zawoooodzenie wiatru! [Artur]
Jak to daleko nie ujechali?! Trzy góry pod wiatr w piekącym słońcu, to niedaleko??? Armstrong by tyle nie pojechał.
ośmiorniczki mniam, mniam; co tam wiatr… : ) buziaki i pozdrowionka