Ballycastle

Dopłynęliśmy do Ballycastle. Okazuje się, że jak ma się szczęście to i Szkocja może być słoneczna. Z żalem opuściliśmy Kanał Kaledoński. Były spacery, grzyby i ogólne obijanko… ale cóż… żegnaj sielanko.Znów trzeba się martwić prognozą pogody, prądami, pływami – uuuuch, a taka była przyjemna laba.

Nawet zaczęliśmy hodować pietruszkę, ale chyba jej nie zjemy, bo ją polubiliśmy… no i może sterować się nauczy jak podrośnie!
W Kanale spotkaliśmy Polonusa z miłą ekipą na pokładzie. Niestety płynęli w przeciwną stronę, a szkoda.
Miłe dwa dzionki spędziliśmy też przy Crinan Canal. Jednego dnia przeszliśmy się wzdłuż kanału zajadając dojrzewające (ale
jeszcze nie do końca dojrzałe niestety) jeżyny. Aj jaka szkoda, że nie mogliśmy tam zostać paru dni – można by zamieszkać przy krzaczkach i się objadać bez końca. Drugi dzień to spacer po lesie ze skarłowaciałymi dębami, paprociami i w ogóle „zieloną zielenią”. Tego na pewno będzie nam brakować w „ciepłych krajach”. Aaaa i jeszcze odwiedziliśmy grzywiaste krowy na  pastwisku. (O krowach poczytać można np. tu: http://www.krowy-szkockie.pl/rasa.html)
Dziś w Ballycastle jest coroczny market uliczny i ogólna feta. Zjechała się chyba cała Irlandia, a z pewnością jej cięższa i brzydsza część. Wierzcie mi! Grubi i brzydcy! Tysiącami przelewają się przez główną ulicę miłośnicy kapeluszy, „fastfudów”, lodów, balonów, plastykowych karabinów i ogólnie przeróżnej kolorowej tandety (wśród nich oczywiście ja… ale nic sobie nie wybrałam – jestem załamana!). W nowych fryzurach, nowych strojach BEZ KOMPLEKSÓW (a czasami szkoda) … Pooglądać, kupić,muzyki posłuchać, a nawet zatańczyć, bo co kawałek jakiś lokalny artysta promuje swoje muzyczne umiejętności… a przede wszystkim najeść się w  królestwie „Fish and chips”. I tak co roku…
A po tych marketowych wrażeniach ciąg dalszy. Podeszło do Berga czterech chłopców – nim się spostrzegliśmy już stali za
sterem. Chłopaki z Belfastu z rodzicami specjalnie na tę fiestę przyjechali. Oczywiście uzbrojeni w plastikowe pistolety na kuleczki co chwilę strzelali do przepływających motorówek krzycząć „fucking coś tam coś tam” (może lepiej nie wiedzieć).
Rozmowa była bardzo utrudniona, bo ja ciągle musiałam prosić żeby mówili wolniej, bo nic nie rozumiem. Byli bardzo cierpliwi (w każdym razie nie grozili mi bronią, a nawet strzelić dali) tłumacząć mi pomału o co im chodzi. W zasadzie nie wiedzieli gdzie jest Polska, słowo Europa też jakby nic im nie mówiło dopiero na słowo Rosja nieco zareagowali kiwając głowami. A oni sami nigdy nie wyjeżdżali poza Irlandię. Sympatyczne chłopaki, choć chyba za często pytali, czy ten jacht to jest dużo wart…
W międzyczasie, najstarszy – skończone! trzynaście lat – zapalił Mallboro (Light na szczęście). Pożegnaliśmy się przyjacielskim „sijalejter” – to chyba jeszcze mnie odwiedzą… może wpadną rano na kawkę i papieroska.
Więcej zdjęć z tego rejsu JUŻ jest na „picasie”: TUTAJ