I tak oto „wyszliśmy z wody” ponaglani przez Jurka, że niby ewolucję hamujemy… a to nie my! To hiszpańska maniana!
Dziś, „późną nocą” około 19:30 (czasu lokalnego) udało nam się wyslipować. Nie obyło się bez drobnych przygód. Jacht, który po remoncie schodził do wody zablokował slip, bo silnik nie zadziałał… Ale my już sobie staliśmy wtedy przy kutrze. Zacumowani. Spokojni… Jutro nas przecież wyciągną. Grunt, że już „jesteśmy w ogródku”… ale, że lekko być nie może, a tyle pomysłów co i głów – to było tak:
„Ok. Teraz wy zwolnijcie miejsce, a ten jacht wejdzie za was, a wy do slipu”; „ok,no problem, zwalniamy”; „nie, nie jednak jutro Was wyciągniemy – wróćcie na to samo miejsce”; „ok.no problem,wracamy”;tu nastąpiły długie narady… na koniec wkroczył „Presidente” mogańskiej spółdzielni rybackiej, poustawiał wszystkich (pewnie i dlatego, że nie chciał nas znów oglądać w swoim biurze jutro rano) i znów „my zwalniamy miejsce, jacht na nasze miejsce (przy pomocy naszego pontonu) my do slipu”; „ok.no problem”, ale, że nas do tego tak „od ręki” podniosą to się nie spodziewaliśmy! Nawet się nieco zestresowaliśmy tym pośpiechem!
Na szczęście Juan jest mistrzem „powożenia” dźwigiem więc nie obawialiśmy się o siebie (niech się martwią Ci co mu staną na drodze :))
I wyciągnęliśmy się. Ewolucja poszła naprzód. Uf.
P.S. Z tego nic nie robienia „fioła można dostać”… nawet Arturowi się coś pomieszało i stał się ROZRZUTNY – kupił sobie kapelusz! Oceńcie sami – dla mnie kowboj Marlboro (tyle, że Artur pali Viceroy’e).