Rejs morski nr 3/2011 – krótka relacja.
Start: Fort de France – Martynika – 25.02.2011
Meta: Le Marin – Martynika – 13.03.2011
Postój | Żagle | Silnik | Mm |
272h | 68h | 20h | 310 |
Załoga zaokrętowana w składzie:
Marek „Żeglarz”, Piotr, Waldek, Michał, Staszek i Dorota
Odwiedzane porty: Castries (St Lucia), Marigot Bay (St Lucia), Clifort (Union), Mayreau, Tobago Cays, Port Elizabeth (Bequia), Walliabou (St Vincent)
Relacja:
Poniżej relacja Staszka, dla którego był to pierwszy rejs morski. Wieje świeżym spojrzeniem – i to się chwali!! Zdjęcia do relacji wykonał (poza tymi, na których sam jest ;)) i dobrał Staszek.
„Everything dobrze…”
Obiecałem krótki foto – reportaż, no to słowa dotrzymuję. Chociaż ziemia pod stopami wciąż się nieco kiwa i czuję się niezbyt pewnie stąpając po parkiecie naszego domowego saloniku. To pewnie efekt nadmiaru krwi w rumie mych żył, czyli odwrotności tych proporcji, do których przywykł organizm w trakcie ostatnich 15tu dni i nocy spędzonych na pokładzie s/y Berg’a. (Nieźle się zaczyna… przyp.red. ;)).
I znów, tak jak w przeszłości przy opisie moich reminiscencji himalajskich, postanowiłem pominąć prawie całkowitym milczeniem niezwykłe egzotyczne piękno południowych Karaibów, złote plaże, turkus morza, pierzaste czupryny palm na tle ciemnobłękitnego nieba – pozostawiając ten przywilej opisu folderom reklamowym biur turystycznych. Skoncentruję się na tym, czego w tych folderach raczej nie znajdziecie.
A więc…
Było nas ośmiu. Kapitan Artur, kapitanowa Ania, czwórka dzielnych obieżyświatów z częstochowskiego klubu żeglarskiego nad zalewem Poraj: Marek „Żeglarz”, tryskający wspaniałym humorem i śpiewający morskie pieśni – nazywał je „szanty” – nawet wtedy, gdy łódką huśtało bezlitośnie (w cywilu: maszynista lokomotywy), Waldek (przedsiębiorca-intelektualista i erudyta, w nieodłącznej arafatówce), Piotr (inspektor bazy sprzętu mechanicznego, super-żeglarz – polegaj jak na Zawiszy) i Michał (przedsiębiorca-prezes – tryskający radością życia i młodą energią). No i niżej podpisani Staszek z Dorotą.
Artur, najprawdziwszy wilk morski, brodaty i z przyrośnietą do oblicza fajką – po wielu już latach żeglugi po morzach i oceanach, człowiek mądry i niezwykle opanowany, takoż i jego partnerka „kapitanowa” Ania – zawsze uśmiechnięta, wdzięczna i śliczna, chętna do pomocy, dobry duszek jachtu. Gdy jacht kładło na wodę, ona niepokonana przez żywioły, ze stoickim spokojem gotowała fasolkę po bretońsku. Czterej chłopcy z Częstochowy – żeglarze z Poraju. Tylko Dorota i ja kompletne żółtodzioby. Ale zaryzykowaliśmy… i może wilkami morskimi jeszcze nazwać się nie możemy, ale wilkołakami – to już chyba tak. Bo i pokład szorować potrafimy, i kambuz wysprzątać, i kokpit sklarować po nocnej hulance i gotować, gdy jachtem kiwa i pobawić się z żaglami, buchtować, knagować, sterować łódką na falach i wietrze.
A łódka, to 44ro stopowy tzw. kecz o metalowej konstrukcji kadłuba. W marinach podpływali znawcy i z uznaniem stukali w kadłub, bo dziś większość łódek to plastik. Dwa maszty – grot i bezan, pozwalające na użycie trzech żagli. Urodziła się nie w żadnej tam stoczni jachtowej, ale… w Tarnowskich Azotach. Całą resztę, poza kadłubem, wykonał Artur własnoręcznie. Wyposażył łódkę w sprzęt nawigacyjny. Jest więc sonda, pokazująca sternikowi dokładnie, ile ma wody pod kilem. Jest szybkościomierz jachtu, szybkościomierz wiatru (oczywiście oba w węzłach), i kompas pokazujacy kierunek wiatru w stosunku do położenia osi łodzi – niezwykle przydatny przy ostrym „chodzeniu” na wiatr. Jest i „samoster” – używali go Artur z Anią, gdy żeglowali przez Atlantyk i mogli poodpoczywać od sterowania. No i jest też – oczywiście – obowiązkowy GPS – niesłychanie przydatny w rafowym akwenie – by uniknąć kolizji z koralem. Na malutkiej przestrzeni długości 44ru stóp wyczarował Artur luksus dwóch kabin sypialnych, na dziobie – gdzie mieszkaliśmy my, i na rufie, gdzie zagnieździł się on z Anią. Środkowa część pod pokładem to kambuz – w dzień sala jadalna, w nocy, po złożeniu stolika, miejsce snu czterech załogantów na wąskich, ale wygodnych kojach. Mała kuchenka z piekarnikiem, lodóweczka, mnóstwo szafek i szuflad na wszystko. Stolik nawigacyjny z ekranem, pokazujacym aktualne położenie jachtu i przebytą drogę – w stosunku do założonego kursu. No i super luksus – mikroskopijna łazieneczka z umywalką, ubikacją, i… prysznicem! Ten jacht to jego dziecko – i tak też, z czułością i miłością się do niego odnosi.
Portem macierzystym jachtu jest jednak nie gród pod słynną Jasną Górą, lecz Szczecin (tak pisze pod nazwą na rufie kadłuba). A tak naprawdę to łódka i jej właściciel wracają z oceanów co rok na Kanary, by tam odpocząć i się nieco podremontować.
Właśnie rejsem z Wysp Kanaryjskich przez Ocean Atlantycki Artur i Ania przybyli na karaibską wyspę St. Lucia – gdzieśmy ich spotkali. Kotwiczyli z dala od nabrzeża, a poznaliśmy ich po granatowym kolorze kadłuba i polskiej banderze na rufie. Po dwóch dobach podróży z minus trzydziestosiedmio stopniowej Alberty na plus trzydziestopięcio stopniową St. Lucia, po problemach z zagubionym przez linie lotnicze Delta dorocinym bagażem, po przedarciu się wreszcie przez całą wulkaniczno – dżunglastą wyspę z lotniska Hewanorra na południu do portu w Castries na północy, padaliśmy na mordy. Kapitan i załoga znaleźli na to doskonałe remedium – reanimowali nas w kokpicie jachtu karaibskim rumem. Potem, już w trakcie podróży, kotwicząc w różnych lagunach (obowiązywał ścisły zakaz picia w czasie płynięcia!) (uznaliśmy, że trzeba to podkreślić – przyp.red.), powtarzaliśmy ten manewr wielokrotnie. I tu pierwsza – nie „folderowa” uwaga: nawet w przypadku silnego przedawkowania rumu – a o to łatwo, bo niektóre z jego gatunków kupowane w lokalnych murzyńskich sklepikach i szałasach osiągały do 82 % zawartości alkoholu – budzi się człek rano na morzu bez kaca!!!
Pierwsze płynięcie, krótkie ale na dużej fali – do Marigot Bay. Tam jacht zaopatrzył się w wodę pitną i paliwo do dieslowskiego silniczka, a my uzupełniliśmy braki w zaginionym sprzęcie Doroty. Następnego dnia maraton: 95 mil morskich (1 mila = 1852 m) na południe, jednym skokiem. Zajęło nam to całą dobę. Wachty „pokładowe” przy sterze i żaglach zmieniały się co 4 godziny. Silnie wiało (10 do 25 węzłów) i duże fale trzepały jachtem solidnie. Czyste nocne niebo z milionami gwiazd wyjawiło nam tropikalno – równikowe tajemnice: księżyc, który akurat był kilka dni przed nowiem przyjął kształt łódki i poziomą pozycję; Wielki Wóz (Niedźwiedzica) stał na niebie dokładnie do góry kołami, a pod koniec nocy, przed świtem, zmieniał swą pozycję o 90 stopni i stał na dyszlu. Nocny rejs to niezapomniane doświadczenie, uświadamia żeśmy tylko „ziarnkiem piasku“ na tym świecie. Godzinę po wschodzie słońca dopłynęliśmy do laguny wysepki Union.
Tam zakotwiczone było kilka innych jachtów, a między nimi, na jednym z nich, łopotała polska bandera. Jacht „Karolka”, z Dagmarą i Markiem (popularnie zwanym Dagmarkiem w odróżnieniu od Marka-żeglarza) na pokładzie.
Obydwoje pływają już od kilku lat bez przerwy – głównie po południowym i środkowym Atlantyku. Żyją z dawania lekcji nurkowania głębinowego, tzw. scuba diving. Mają cały sprzęt, niezbędne licencje i bardzo wysokie umiejętności instruktorskie. A że są przemiłymi ludźmi, a Dagmara, co nie bez znaczenia, śliczną dziewczyną – więc i klienci, kandydaci na nurków znajdują się wszędzie.
Nawet Dorota też dała się skusić, i ponurkowała z nimi, z butlami tlenu na grzbiecie, w głębiny morskich raf koralowych. Była zachwycona.
Obok kotwiczył inny jachcik „Grain du sable” (Ziarnko piasku) – pod brytyjską banderą. Na nim: Anthony i Ania – młodsza siostra Dagmary. Para spotkała się w Brazylii w ubiegłym roku i Ania przesiadła się z dziobu „Karolki” na rufę „Ziarnka”. I oba jachty popłynęły razem.
Spotkaliśmy się więc wszyscy na pokładzie Berga – bo to największy z trzech – wypiliśmy beczułkę rumu i zaprzyjaźniliśmy się.
Od tego momentu aż do rozstania po dwóch tygodniach w porcie Castries, pływaliśmy razem, tworząc polsko-brytyjską „Niezwyciężoną Armadę”. Dla wyjaśnienia lądowym szczurom: to „razem”, to wcale nie znaczy „obok siebie”. Bo na morzu jachty rozpływają się w różne strony halsując, jak komu wygodnie, traci się kontakt wzrokowy i pozostaje w kontakcie radiowym. Spotykaliśmy się jedynie na kolejnych kotwicowiskach kolejnych wysepek.
A wysepek było wiele i każda jakoś tam inna. Część zamieszkała przez miejscową ludność murzyńską. Większość – bezludna. Te zamieszkałe, to większe, wulkaniczno – górzyste, pokryte dżunglą. Te bezludne, to rafy koralowe z palmami kokosowymi i zaroślami kwietnego buszu. Na zamieszkałych głównymi przedstawicielami fauny były kozy, psy, kury i świniaki. Na bezludnych: iguany i ogromne żółwie pasące się setkami na podwodnych łąkach.
W morzu mnóstwo kolorowych, tęczowych ryb, szczupako podobnych barrakud; rekina nie zoczyliśmy ani razu, choć i one ponoć tam się zdarzają.
Po pierwszym „maratonie” kapitan Artur postanowił urządzić nam wakacyjny wyraj. Płynęliśmy więc na luzie. A gdy trafiliśmy na jakieś wyjątkowo urokliwe miejsce, spędzaliśmy nawet po dwa dni i dwie noce.
Tak też uczyniliśmy , dopłynąwszy do Tobago Cays, archipelagu wyjątkowo pięknych raf koralowych, osiągalnego tylko małymi łodziami. To obszar chroniony, posiadający status parku narodowego. Tam właśnie, wprost z piasku plaży schodzi się do morza na koralową (i kolorową) rafę. To tam, gdy pływa się wprost z brzegu bezludnych wysepek, towarzyszą nurkującemu tłumy wielkich (do 1go metra średnicy pancerza) i ciekawskich żółwi. Jest to obszar dosyć popularny wśród jachtmanów, więc na płyciznach między rafami spotkaliśmy sporo zakotwiczonych innych łódek.
Pływaliśmy w cieplutkiej wodzie, nurkowali, łazili po wyspach no i … chłeptali wieczorami ciepławe piwo i karaibski rum. Rum dostępny wszędzie i za grosze. W każdym murzyńskim sklepiku, szopie, szałasie. Lokalni ludzie to w większości Rastafarianie (poularnie zwani Rasta) – wyznawcy religii-ruchu gdzie prorokiem jest Hajle Selassie (!?), a aktem duchowym jest palenie świętego ziela, czyli marychy. Odznaczają się niezwykłą dbałością o sięgające pasa dredy, które noszą ukryte pod ogromnymi włóczkowymi czapami. Rasta są pogodni, nazywają cię „man“ niezależnie od płci, czas dla nich nie istnieje i chętnie ci sprzedają „zioło“. Mów do nich wolniej bo mogą za pierwszym razem nie załapać.
Wysepki: Mayreau, Tobago Cays, Bequia, St. Vincent. Na wysepce Mayreau powędrowaliśmy na sam szczyt w południowym upale. I warto było! Nie tylko ciekawy, lokalny koloryt, piękne i rozległe widoki morza wokół, ale… prawie na samym szczycie szałas – gazebo, a w nim bar. A w barze urocza blondyneczka, Gosia, z warszawskiego Ursynowa serwująca zimne trunki i lodowate piwo – co za rozkosz w tym nieludzkim upale! Viva Polonia!
Gosia – żeglarka kilka lat temu przepłynęła łódką Atlantyk, dopłynęła do Karaibów i wpadła w objęcia czarnego Denisa. Pod szczytem wysepki prowadzą hotelik z restauracją i barem.
Na wyspie St. Vincent, po zawietrznej, zakotwiczyliśmy w zatoczce Wallilabou, gdzie kilka lat temu kręcono film „Piraci Karaibów” z Johnny Deppem i innymi gwiazdami Hollywood. Po tym kręceniu pozostały w nadmorskiej dżungli zaledwie resztki dekoracji, resztę wcięła tropikalna, żarłoczna przyroda i „lokale”, czyli miejscowi Karaibowie, budując z pozostawionych filmowych struktur swe mieszkalne szopy i spalając na grillach to, co pozostało, piekąc złowione ryby.
Tam właśnie powitał nas czarny Anthony głośnym i serdecznym „everything dobrze?!”. Na ścianie jego szopki pod palmami rozpościerała się dumnie polska flaga, a we wnętrzu, na barowej półce stała bateria polskich alkoholi z obowiązkową żubrówką, żołądkowa gorzką, itp. Antek nieco mówił, a więcej rozumiał w naszym języku.
Skończyło się na głębokiej, dozgonnej przyjaźni i dwóch wieczorach spędzonych w jego restauracji przy grillu i barze. Panowie zorganizowali tam niezapomniany Dzień Kobiet z tańcami na piaszczystym parkiecie.
Gdy trzeciego dnia odpływaliśmy, „Czarny Antek” postawił nam na swój rachunek piwo, ściskał ze łzami w oczach, a zaraz potem wciągnął pod dach swej szopki francuską flagę i zaczął coś tam wykrzykiwać w języku żabojadów – bo obok właśnie kotwiczył jacht pod francuską banderą. Ciekawe, czy miejsce żubrówek i żołądkowych zajęły francuskie napoleony?… Czarny Antek, widząc nasze zainteresowanie zmianą dekoracji zrobił do nas perskie oko i wykrzyknął; „one mają dużo pieniądz!”
I chyba miał rację. Bo tak „statystycznie”, czyli z naszych dwutygodniowych obserwacji: prawie połowa wszystkich spotykanych na morzu jachtów płynęła pod francuską banderą. A były to jachty bogate, wyposażone we wszystkie najdroższe gadżety.
Obrany przez nas rodzaj wakacyjnej wyprawy i jej trasa miały jeszcze jedną wielką zaletę: na te wody nie zapuszczają się żadne pływające hotelowce, love boat’ami zwane. Nie ma więc hoteli, dyskotek, restauracji, plaż z tysiącami wylegujących się na plastykowych leżakach, zaobrączkowanych „all inclusive” grubasów. Za płytko na te okrętowce, za dużo raf.
Jedyny, jaki spotkaliśmy podczas naszych 15tu dni na pokładzie Berga, to nocujący w porcie Castries wielki, chyba pięciopiętrowy kolos. Nikt się jednak z niego na brzeg nie wytoczył. I kiedyś też, daleko na morskim horyzoncie zamajaczyła nam sylwetka innego monstrum.
Teraz, w Edmonton, śni się nam co noc jacht Berg, morze, kołysanie. Tęskno.
Jeśli zdrowie i siły dopiszą to może, za jakiś rok lub dwa polecę na Kanary i razem z Anią i Arturem przepłynę Atlantyk. Tak mi się marzy…
Pozdrawiamy Was wszystkich serdecznie. Ahoj!
staszek & dorota
„Bergowe” zdjęcia z rejsu w GALERII.