Rejs morski nr 5/2011 – krótka relacja.
Start: St Martin – Philipsburg – 07.04.2011
Meta: Sao Miguel – Ponta Delgada – 22.05.2011
Postój | Żagle | Silnik | Mm |
81h | 702h | 287h | 3050 |
Załoga zaokrętowana w składzie:
Ania i Artur (czyli my ;))
Odwiedzane porty: Porto Dos Lajes (Flores), Horta (Faial)
Relacja:
Zaplanowaliśmy 30 dni rejsu z Karaibów na Azory. Według map pilotowych pocztkowo miały nam towarzyszyć wiatry wschodnie i północno-wschodnie (a więc ostry bajdewind). Potem stopniowo wiatr miał stawać się pełniejszy aż do baksztagu…
Zakładaliśmy średnią prędkość około 3,3 węzłów. Co przy ostrym bajdewindzie dla Berga jest możliwe, a przy „pełnym” spokojnie do osiągnięcia. W półwietrze i baksztagach średnia prędkość to około 5,5 – 6 węzłów… Zakładając, że wieje minimum 10 węzłów.
Od razu podsumuję, że średnią prędkość utrzymaliśmy, ale zamiast zakładanych 2300-2500 Mm zrobiliśmy 3050Mm. Spędziliśmy na morzu 40 bardzo długich dni aż dopłynęliśmy do wyspy Flores. A oto jak było.
Rozpoczęliśmy rejs wpadając po dwóch dobach w zatokę niżową, która początkowo pozwalała nam płynąć tyklo na południe (lub północny-zachód), potem w dobrym kierunku ale z wiatrami do 40 węzłów. Trzymała nas trzy i pół doby, aż nastały wiatry słabe (głównie przeciwne). Zapasów paliwa mieliśmy na 10 dni motorowania. Podpływaliśmy więc trochę na silniku, łapaliśmy każdy podmuch dobrego wiatru. „Ziarnko do ziarnka” zbieraliśmy mile do celu.
Jednego dnia cisz, gdy to sobie pyrkaliśmy na silniku wypatrzyliśmy dość blisko nas piękny jacht żaglowy. Poczuliśmy przypływ optymizmu… że nie sami w tej biedzie „walczymy”… choć w duszy, podświadomie czaił się niepokój, że ich bieda nieco inna niż nasza. Szybko potwierdziła nasze „obawy” prędkość z jaką ten jacht nas minął (około 11 węzłów!). I znów sami.
Sami nie wiemy jak nam się udało dopłynać do 35 W skąd zostało już tyko 300Mm do Horty i zapasy paliwa na dwie doby. Czyli „już w ogródku”. Zaczęły nas mijać statki, pojawiły się ptaki – poczuliśmy bliskość lądu. Niestety te 300Mm byłoby „tylko” gdyby wyż azorski stał na swoim miejscu… Nie stał, więc okazały się „AŻ”, a południk 35W jakąś granicą nie do sforsowania.
Przyszedł niż, a z nim wschodnie wiatry w okolicach 40 węzłów. Jak lew w klatce krążyliśmy wzdłóż 35W – na północ i na południe… i od nowa. I jak nas tak dobę „wytrzepało” to ten sam niż nakrył nas swoim centrum. A tam cisza i duża martwa fala ze wszystkich kierunków. Silnika nie było co uruchamiać, bo fala zatrzymywała jacht w miejscu. I ciągle to 35W przed nami.
Artur jarał, ja płakałam, gryzłam, drapałam, kopałam, modliłam się, prosiłam, błagałam, w układy z samym diabłem chiałam wchodzić (ale nie pojawił się czart jeden)… ostatecznie leżałam w koi bez życia (to głównie)… ale nic nie przynosiło upragnionego skutku. Cisza trwała. Bezsilność wręcz bezradność strąciła morale do zezy. Ciągle jednak z nadzieją odbieraliśmy prognozy – wyczekiwane jak losowanie wygranych w toto-lotka… ale niestety, nie wygrywaliśmy.
Wydawało nam się, że jak miniemy 35W to wszystko się odmieni. Po trzech dobach stania w zupełnej ciszy, trzepani martwą falą na lewo i prawo, dręczeni wyrzutami sumienia (nasze spóźnienie rosło), mowiliśmy sobie „byle jak, ale niech zawieje”. Hm. Nie na darmo wiele dowcipów przestrzega o ostrożnym wypowiadanu życzeń. Zawiało – ze wschodu. Początkowo na tyle silnie, że mogliśmy się halsować. Robiliśmy około 40Mm na dobę do celu, ale zawsze to jakiś postęp.
Od 8 maja do 15 maja upłynęliśmy 180Mm. Można się załamać… tym bardziej, że rzeczywistosć potwierdzała odbierane prognozy. Kolejna doba wiatru ze wschodu tyle, że w granicach 10 węzłów. Przy takim wietrze „Berg” już nie halsuje, a próby płynięcia na silniku dawały nam predkość 2 węzłów. W tym momencie paliwa mieliśmy na dobę motorowania, a do celu 120Mm. To spowodowało zmianę taktyki. Postanowiliśmy odpaść na wyspę Flores – mieliśmy do niej 40Mm. Tam zatankowaliśmy, Artur przespał parę godzin i ruszyliśmy z nadzieją na zapowiadane wiatry z północnego-wschodu… które jakoś uparcie wiały nadal ze wschodu.
Chwilkę poświęcę wyspie Flores. Ładna, nawet bardzo, ludzie sympatyczni i uczynni… choć jak to południowcy bywają porywczy.
Jest tam mała marinka, do której wpłynęliśmy, a która, jak się okazało, jest dopiero w budowie. Udało nam się zacumować do zbyt małej kei, przestawiliśmy przy okazji trochę słupek z prądem i wodą (zupełnie w złym miejscu postawiony) i w tym momencie na keję wpadł Pan zarządzający budową tej mariny. Krzyczał długo po portugalsku, dużo gestykulując i pokazując na małe znaczki drogowe – zakaz postoju – zawieszone na dalbach… Pokazywał też na słupek i krzyczał, że coś „pięć”… może już pięć razy ktoś ten słupek mu przestawił (bo też i tak wyglądał porysowany cały, a my tylko troszeczkę). Krzyczał, krzyczał, a potem zamilkł. Powiedzieliśmy, że nic nie rozumiemy, ale że jak dostaniemy disla to sobie popłyniemy. Machnął na nas ręką, pokazał do kogo się zgłosić i za dwie godzinki mieliśmy już paliwo z dostawą na jacht… oraz pozwolenie zostania do rana :).
Niestety wrunki w marinie przy tym kierunku wiatru są koszmarne. Fala wchodząca do portu zerwała nam 4 cumy. Cały czas czuwaliśmy dokładając kolejne. Ostatecznie raniutko wypłynęlismy w kierunku Faial.
Do Horty dopłynęliśmy już bez przygód, poczatkowo na silniku i żaglach, potem nawet chwilkę na samych żaglach… Jednak przyjemnie żegluje się z wiatrem.
W porcie przywitała nas czekająca 10 dni załoga. Okazali się niezwykle sympatycznymi ludźmi… i nawet przepłynęli się z nami z kei recepcyjnej na nasze właściwe miejsce w marinie ;). Ostatecznie z ich rejsu po Azorach nic nie wyszło, mimo to byli bardzo wyrozumiali i ciepło nas przyjeli – za co bardzo dziękujemy.
Rejs zakończylismy przepływając z Horty do Ponta Delgada na Sao Miguel… a tu czekały na nas znów przeciwne wiatry… ale to już inna historia.
Do kolekcji dobrych wspomnień dopisuję częste wizyty delfinów oraz dość bliskie spotkanie z wielorybem. Puścił fontannę, podpłynął do jachtu z wystawionym nosem i dał nura. Dopiero za jakiś czas, już daleko znów puścił fontannę i wreszcie pokazał ogon. Udało mi się „cyknąć” fotkę, może nie wymarzoną ale długo wyczekiwaną.
W piątek 13 odwiedziła nas jaskółka (lub ptak jaskółkopodobny). Bez pytania wpadła do mesy i zajęła – a jakże – jaskółkę. Była zmęczona, ale miejsca zagrzać nie mogła. Wylatywała i wracała, aż wreszcie zniknęła. Po paru godzinach dopiero odnaleźliśmy jej martwe ciałko w moim kapciu. Nie wiem tylko czy wyzionęła ducha przed czy po tym, jak na kapcia nadepnęłam… „tak czy siak” – miała pecha.
Koniec.
Nasze zdjęcia z rejsu w GALERII.
Pozdrowionka od żeglarzy z JK Posejdon w Kunicach! Z zapartym tchem śledzimy Wasze przygody i Berga!!! Trzymamy kciuki i przez cały czas zastanawiamy się, jak tu się urwać z „cywila” na s/y Berga, do Ani i Artura! U nas proza żeglarskiego życia, zaliczyliśmy ostatnie zajęcia praktyczne na Kunickich (Posejdonowych) Omegach a za tydzień egzaminy, kolejnych 20 kursantów może (jak się postara) zostać patentowanymi żeglarzami i zacząć, jak kadra, zastanawiać się, jak urwać się z „cywila” na szerokie MORZE :) Pozdrawiam Robert!
Ocean często ma dla nas niespodzianki. Ważne, że dotarliście. Pozwolę sobie zdjąć czapkę przed tymi co czekali w Horcie.