POŻEGNANIE Z ARKTYKĄ – relacja Franka z rejsu 4. Franek… wyłaź z tego śpiwora, jest szesnasta, załoga głodna a mamy dziś kambuz. Budząc mnie ojciec wyglądał tak jak ja się czułem.
Poprzedniego „wieczoru” celebrowaliśmy cudowne ocalenie po przelocie. Dziś wszyscy milczeli. Co odważniejsi poszli uzupełnić zapasy w markecie w Longyearbyen. A my z ojcem popełniliśmy treściwą grochówkę. Najedzeni, sklarowaliśmy jacht, a następnie odpaliliśmy diesla. Plan był nieskomplikowany. Przewidywał on lajtowny spacerek Istfjordem aż do opuszczonego miasteczka Piramiden, a następnie skok na czoło lodowca, które znajdowało się na końcu fjordu. Nikt nie miał pretensji o tak mało ekstremalny plan. Byliśmy po dynamicznym przelocie i wciąż jeszcze lekko wczorajsi. Chcieliśmy już tylko zwiedzać.
FOK MIAŁ STAĆ PÓŁ GODZINY TEMU! ALE KONTRAFAŁ NAJPIERW, BO URWIESZ! MACIEK ODSŁOŃ USZY! Artur przekrzykiwał ryczący w fjordzie wiatr. Silnik pracował na pełnej mocy, co było zrozumiałe. Prąd pchał Berga prosto na pole lodu które wypełniało brzeg fjordu. To samo pole uniemożliwiało nam zresztą dojście do Pyramiden i lodowca. I trzeba było stamtąd uciekać. Dynamicznie.
Uporawszy się z żaglami zaczęliśmy hals na ciężkim wmordewindzie. Odnoszę wrażenie że na Spitsbergenie innych wiatrów po prostu nie ma. Mokrzy, zmarznięci i lekko ogłupiali schowaliśmy się w niewielkiej zatoczce, i rozpoczęliśmy wachty przy rzuconej kotwicy. Musimy przeczekać ten wiatr. Jutro zobaczymy co dalej. Zadecydował Artur. Wachty kotwiczne schodziły do kambuza zmarznięte. I mokre. Czekaliśmy.
Kilkanaście godzin później zmieliśmy zatoczkę. Wiatr się uspokoił, można było się w miarę wygodnie przemieścić się na dieselku. Nad zatoczką położona była lokalna atrakcja turystyczna opuszczona chata trapera. Plan przewidywał desant. Jak się okazało, do desantu potrzebne są dwie rzeczy: ponton i kombinezony, na wypadek gdyby ktoś z pontonu wyleciał. (woda miała 3 stopnie). Przebrawszy się za teletubisie, w bojowych nastrojach (wyglądaliśmy śmiesznie ale mieliśmy karabin, a to działało atawistycznie. Oprócz tego karabin sprawił, że każdy przynajmniej raz powiedział „ej, zrób mi zdjęcie ze strzelbą!”). Chata trapera była zamknięta na cztery spusty, więc przenieśliśmy się na kamienisty brzeg, gdzie skoncentrowaliśmy się na zbieraniu skamieniałości. Z kieszeniami pełnymi skamieniałych małży wróciliśmy na Berga. Wiatru nie było. A załoga domagała się dalszych atrakcji (Tomcio chciał whisky, ale niestety został przegłosowany).
Wróciliśmy w system wachtowy, i przepłyneliśmy na kotwicowisko innej części fjordu. Kotwicowisko było położone nieopodal kolejnego efektownego lodowca który spływał do fjordu. Następnego dnia, prawie do niego dopłyneliśmy, lód na wodzie okazał się jednak po raz kolejny barierą nie do pokonania. Kolejny odwrót, tym razem mniej dramatyczny. Wmordewind towarzyszył nam aż do Longyearbyen, gdzie dopłynęliśmy wczoraj (piątek 30 maja). Dziś jest nasz ostatni wieczór na Bergu, już w towarzystwie części nowej załogi (w osobie Łukasza). Sącząc zimnego Guinessa. Tu wszystko jest zimne. Poza ludźmi. Podczas naszej wyprawy spotkaliśmy szalenie życzliwe nam osoby. Pozdrawiamy w tym miejscu Grzesia z Tromso, Łukasza nawigatora na statku Quest, oraz Ilone z Longyearbyen. Dzięki za Waszą pomoc i życzliwość!
Teraz żegnam się w myślach z tym nieprawdopodobnym miejscem. I okolicznościami. Berg wyruszy teraz na rejs po archipelagu Svalbard. A my będziemy wspominać. I pić polskie mleko, to co oni tu mają to wyrób mlekopodobny. Z jednym wyjątkiem. Kulturmjolk. Do dziś nie ustaliliśmy czy to maślanka czy kwaśne mleko. Ale szło do wszystkiego, i było otoczone kultem do tego stopnia że nie mogłem tu o nim nie wspomnieć.
Z żeglarskim pozdrowieniem
Franek Bukowski
Longyerbyen Svalbard.
P.S. Kto „z bergowych pływaczy” nie usłyszał od Artura „ALE KONTRAFAŁ NAJPIERW, BO URWIESZ!” niech pierwszy rzuci kamieniem :)