Nadeszła nowa relacja z Berga napisana przez Marcina, podesłali też zdjęcia – są do obejrzenia w galerii rejsu.
„„Oj Arktyko znam cię tylko ze zdjęć”- słowa tej szanty nieraz płynęły z głośników mojego komputera, aż w końcu marzenie się spełniło i znalazłem się w krainie gdzie przez kilka miesięcy ciągle jest dzień.
Pokonując samolotem gęste chmury spowijające Spitsbergen, największą wyspę archipelagu Svalbardu znaleźliśmy się w jednym z najdalej na północ wysuniętym mieście świata – Longyearbyen. W tym miejscu powraca nam do głowy myśl ile razy to narzekaliśmy że doba ma tylko 24 godziny a tutaj te słowa przestają mieć znaczenie, bo dzień jest tutaj nonstop.
Po dotarciu na Berga i oswojeniu się z zasadami jakie panują na jachcie zaczęliśmy sporządzać listę zakupów prawie tak dużą jak na małe wesele. Po sporządzeniu listy udaliśmy się na zakupy, gdzie zapakowaliśmy 6 wózków wypchanych po brzegi zakupami po pokrojeniu 36 chlebów – prawie wszystkie jakie były w sklepie – udaliśmy się do kasy co nie było miłym przeżyciem. Jednakże gdy wyszliśmy ze sklepu ujrzeliśmy przepiękną panoramę gór rozpościerających się nad miastem w skrócie zwanym Longier co spowodowało iż szybko zapomnieliśmy o bajońskim rachunku jaki musieliśmy zapłacić przy kasie. Gdy udało nam się dotransportować wszystkie zakupy na jacht Kapitan zaczął nami dyrygować gdzie jaki typ produktów ma być schowany i co nuż odkrywał przed nami tajemne skrytki jachtu, aż dziw że to wszystko się pomieściło. Nazajutrz wyruszyliśmy w kierunku miejsca zwanego Wirgohamna. Właśnie z tego miejsca Andre próbował zdobyć balonem biegun. Po zwiedzeniu starej bazy Andre oraz resztek osady wielorybniczej oczywiście cały czas bacznie obserwując czy gdzieś nie czai się miś polarny, nasza strzelba była cały czas gotowa do oddania strzału, część z nas popłynęła pontonem w strojach przypominających teletubisie w kierunku kolonii morsów, gdzie podejrzeli z bardzo z bliska życie codzienne lwów morskich. Gdy zakończyliśmy zwiedzanie dziewiczego portu bo tak właśnie tłumaczy się nazwę Wirgohamna wyruszyliśmy dalej w kierunku północy. Po drodze odwiedziliśmy lodowiec gdzie po wyłowieniu lodu z morza mieliśmy przyjemność napić się whisky z lodem prosto z lodowca który ma kilkaset lat .
Po kolejnych kilkunastu godzinach ze względu na złą pogodę, musieliśmy cały dzień czekać na to, aż wiatr trochę ucichnie i będziemy mogli popłynąć dalej.
Po zmianie pogody udało się nam dopłynąć do wyspy Moffen, która znajduje się już za 80 równoleżnikiem.
Po odpłynięciu do wyspy zawróciliśmy i popłynęliśmy w kierunku południowym ku miastu Ny-Alesund od którego dzieliło nas 120 mil.
Po około dobie płynięcia w śniegu i skrajnie niskiej temperaturze, która dochodziła prawie do zera stopni Arktyka okazała nam trochę swojej dobroci i pokazała swoje oblicze w pełnej słonecznej odsłonie, co umożliwiło nam wylegiwanie się na pokładzie i opalanie się, bo nawet temperatura skoczyła do około +8 stopni co tutaj to prawie upał.
I w końcu dopłynęliśmy do Ny-Alesund, gdzie na kolację zostały podane naleśniki a rozmowy trwały do wczesnych godzin porannych. Przynajmniej zgodnie z zegarem w kabinie nawigacyjnej, bo słońce świeciło bardzo intensywnie gdy kładłem się spać. „
Ech Marcin, Marcin… W zasadzie wszystko z grubsza się zgadza, poza tym, że lwy morskie i morsy to jednak rózne gatunki…
Ny-Ålesund pisany przez „A” wybaczam, choć przy braku norweskich znaków należałoby napisać „Ny-Aalesund”.
Taki już jestem czepialski ;)