Cascais

Dopłynęliśmy sobie z wiatrem – czasem za słabym na żeglowanie bez silnika – ale zawsze z dobrego kierunku. A raz zawiało nawet mocniej i się genua potargała – więc my, zamiast odwiedzić po raz kolejny Porto, smakowaliśmy sobie porto w towarzystwie naszej drogocennej czechosłowackiej (!) maszyny do szycia. Też było dobrze.

Jesteśmy w Cascais – kurorciku pod Lizboną. Jeden dzień na zwiedzanie i w nocy płyniemy dalej – czas trochę się nam skurczył.

Właśnie ekipa szykuje się do Lizbony – filtr minimum „trzydziestka”, krótkie spodenki *, aparaty fotograficzne z tysiącem obiektywów… tylko coś się wybrać nie mogą.

My zostajemy na jachcie. Przestawimy się na kotwicę, bo w marinie nie dość, że ceny z „high season” to do tego „doba hotelowa” kończy się o 14.00

*Tu (jakbyście nie zauważyli) przemyciłam informację o pogodzie ;)