Z Paamiut do Nuuk
Eposu część IV.
Pisane na morzu, więc pismo morze być chwiejne, za co z góry przepraszam.
„Śpiewam, bo muszę” – przypomina mi się piosenka niezapomnianego zespołu „Skaldowie”. Ja też piszę, bo muszę, bo Kapitan każe, a od wyroków boskich odwołania nie ma, bo talent mnie męczy, no i mam dla kogo, więc chcę /zaznaczam tak na wszelki wypadek, jakby kto znowu pytał/.
Zatem po kolei.W Paamiut nasze błagania o prysznic zostały wysłuchane. Niewielki, schludny i czysty hotelik zaoferował nam kilka kabin prysznicowych z gorącą wodą do woli, ręczniki, internet, przestronną kuchnię z kawa, herbatą, sokami w cenie. Też niezbyt wielkiej. W tej chwili niczego więcej do szczęścia nam nie brakuje.
Uzupełniamy zakupy w dużym sklepie, trochę to trwa, bo zakupy, jak wiadomo, rzecz poważna. Najdłuższy postój zalicza stoisko warzywne. Ten por? A może tamten ładniejszy? Ta kapustka, czy inna? Ziemniaki? Bierzemy. Szpinak? Hej, dziewczyny, zrobimy jeszcze raz szpinak?. I ile tego szpinaku? O, są jabłka. Po ile są te jabłka? Weźmy sobie po jednym. Wszystko jest brane w rękę, po kolei, ważone, oglądane starannie. I odkładane na swoje miejsce. Miejscowi patrzą ukradkiem i – mam wrażenie – z rozbawieniem. Stoję z boku, cierpliwie, swoje lata mam, niejednym zakupom towarzyszyłem. Nagle spośród sklepowych regałów wyłania się Artur, to do kosza, tamto do kosza, jeszcze co innego. Raz, raz, raz … i po zakupach. Zaskoczone spojrzenia. Despota, normalnie despota!
Wracamy na jacht. Na pokładzie leży sobie spokojnie, w całej okazałości, jak gdyby nigdy nic, mój aparat. Tu nie kradną – mruczy Artur. Na moje szczęście, myślę sobie.
Po wyjściu z fiordu /na tej Grenlandii to same fiordy są/ krzyk z pokładu: wieloryb, wieloryb! Mój Boże, gdybyśmy tak szybko i ochoczo reagowali na prośby Artura /„postawimy kliwra. Kliwera? – pada zdumione pytanie. Nie kliwera, tylko kliwra. Aaa, kliwra. No dobra, postawimy”/, jak na wieść o wielorybie!? Nagle pokład roi się od załogi. Ale nas dużo! Cała czwórka! Krzyki, tupot nóg,przepychanki, żeby mieć jak najlepszą pozycję do zdjęcia, piski, żałosna skarga sterniczki:a ja nie mogę! Dziewczyny, podzielicie się zdjęciami?. Każdy krzyczy tryumfalnie: wieloryb, wieloryb!!! A biedne, spanikowane zwierzę daje dyla w głębinę i tyle go widzimy. Obaj z Arturem dobrze go rozumiemy. Chyba słyszę jęk zawodu. Są zdjęcia.
Pora przygotować się do wachty. Ciąg dalszy za kilka godzin.
Jestem. Ręce po wachcie lekko zgrabiałe, ale nie tak jak kilka dni temu. A na obiad był szpinak z makaronem. Dobry!
Noc po wyjściu z Paamiut i „przegonieniu” wieloryba spokojna, choć trochę mglista. Znowu każda wachta z Arturem. Jak każdej nocy zresztą. Po północy mijamy się z jakimś jachtem. Pierwsza część dnia we mgle, na szczęście gór lodowych bardzo mało, a po południu słońce i rewelacyjne widoki na coraz bardziej ośnieżone góry. Żegluga przyjemna jak nigdy dotąd, odrobinę cieplej, mgła nie wraca. Około 15 mil przed Nuuk precyzyjna „jazda” podług świateł wśród wysp, wysepek i skał. Noc jasna, pozwala na zdjęcia. Marudzimy na pokładzie towarzysząc sternikowi i Arturowi. A gdy podsypiam w śpiworze rozmyślając o quadrupplu /to takie piwo Trapistów ;-)/ pojawia się podobno rodzina wielorybów. Nie wierzę, dopóki nie zobaczę zdjęć.
O 06.00 w Nuuk. Śniadanie i „w miasto”. Po południu w drogę – zapowiada Kapitan.
Jurek