Grenlandia. Odcinek VI. Mgły i przeterminowany węgiel…

Motto: Rejs grenlandzki z tego słynie, że na katarynie.

Pisane na morzu, 2. sierpnia 2014 r. i później, odcinek VI i ostatni.

A tak prosiłem, tak bardzo prosiłem w poprzedniej korespondencji, żebyście odpukali w niemalowane. Przecież nie bez kozery. My tu niemalowanego nie mamy, Artur wszystko pomalował. A u was zawsze by coś znalazł. Wypić „za tych, co na morzu” to i owszem, rozumiem, przyjemne to, ale odpukać to już nie łaska? Czy to naprawdę takie fatygujące? No i mamy mgłę cały boży dzień.Obiecałem pozdrowienia Ojcom. Miały być rozbudowane, bardziej takie … no sami wiecie jakie. Ale się nie poskładało. Będą więc krótkie. Panowie, pozdrawiają Was Wasze Córki, serdecznie i z czułością. A Kapitan i ja gratulujemy, że wychowaliście je na dzielne, twarde kobiece kobiety!

Teraz porządnie, kronikarsko, czyli od początku. 31 lipca, przedwczoraj, przed północą, weszliśmy do Kangaamiut. Ruch przy kei spory, nasze dziewczyny witają aprobujące gwizdy miejscowej kawalerki. Druga część tej nazwy kojarzy się smakowicie i rzeczywiście – Kangaamiut – jak twierdzi żeńska część załogi – sam miód. Podobno najładniejszy dzień z dotychczasowych. Męska część załogi spędziła półtoradniowy pobyt pod pokładem. „Wiek męski, wiek klęski” – jak napisał Poeta wielki i doświadczony, a dotyczyło to nie tylko kataru. Oj, miał rację, miał. „Nic to panie Michale” – jak powiedziałby zapewne pan Zagłoba w obliczu dużo większej opresji. Dość wypłakiwania się na własną pierś.
Są dowody na piękność dnia, zdjęcia obok. A przekaz tych, co widzieli ją na własne oczy jest, w wielkim skrócie, taki: okolica rzeczywiście piękna, takiej jeszcze nie było. Miejscowość krajobrazowo położona przepysznie i widoki pyszne. Trzy długie wycieczki naszych pań na okoliczne góry, skąd panoramy oszałamiające. Bożena, Kasią, Anka i Artur trafiają do kościoła. Kasia z chóru śpiewa pięknym mocnym głosem Ave Maria. To musiało być przeżycie! Psują je trochę złomowiska. Nasi złomiarze dostaliby tu oczopląsu.
Po zatankowaniu paliwa, przy pięknej pogodzie, opuszczamy Kangaamiut.
Na drugi dzień cumujemy w Sisimiut, bo po prostu zaczyna brakować wody. Zanim zatankujemy – co? Prysznic oczywiście, w hoteliku. W Sisimiut nie marudzimy długo, akurat tyle, ile trzeba. I w drogę. Goni nas niewielka fala, ściga leniwy wiaterek. Miało być lepiej, ale cieszymy się względnym ciepełkiem. To znaczy dalej mamy na sobie wszystko co przywieźliśmy, lecz już tak nie marzniemy. Sielanka wszakże trwa krótko. Okrążyła nas mgła, gęsta,wilgotna. A potem wiatr „w dziób”, zimny paskudny. Czasu coraz mniej.
3 sierpnia, na północnej wachcie minęliśmy Krąg Polarny. Na mojej wachcie! Traktuję przekroczenie Kręgu jako honorarium za cały kronikarski trud, poświęcenie i znój;-). Odbieram, przeliczam, kwituję. I do osobistej historii.
Tak się złożyło, że Bożena postanowiła przejrzeć jachtową apteczkę. Taka trochę nadpracowita jest. Pod tym pojęciem (apteczki) rozumieć należy wielki wór z lekarstwami. Skoro wielki, to i różne rzeczy tam są. Odbył się przy tym przeglądzie bardzo charakterystyczny dialog.
Bożena: Artur, ale to jest już przeterminowane.
Artur: no to co?
B.: to trzeba wyrzucić.
A.: Artura nie słychać
B.: Artur!
A.: (z niejakim ociąganiem) no to wyrzuć.
I tak to się powtarzało przy kolejnych niezdatnych już do użycia lekarstwach, aż apteczka została jako tako uporządkowana. Bożena tryumfowała. I byłoby wszystko dobrze, gdyby na tym poprzestała. Ale ona – jak każda prawdziwa baba – mając przeciwnika u stóp postanowiła go jeszcze dobić. Z pobudek humanitarnych, oczywiście. Żeby się nie męczył.
Artur, tu jest jeszcze węgiel, jego ważność się skończyła w 2007 roku!
A Artur na to głosem, którym – jak mi się wydaje – mogłyby przemawiać do siebie samce wołów piżmowych na początku sezonu godowego: węgiel istnieje miliony lat! Czy widział kto kiedy zepsuty węgiel?!
I tak to cały tryumf został w jednej chwili zmarnowany.
4 sierpnia pogoda się poprawiła. Mgła sobie poszła, wiatr też. Gonimy na silniku. Jest słońce, znowu są góry lodowe. Po brzegach niewielkie osady, sporo motorówek. Jutro około południa powinniśmy być w Ilulissat.
Lodu przybywa. Następnego dnia jest wszędzie. Kapitan sprawia nam niebywałą frajdę podpływając jak tylko się da do czoła lodowca. Na jedną górkę niemal, a właściwie dosłownie wchodzi, bo dziób jachtu unosi się wyraźnie, byśmy mogli być jeszcze bliżej. Można by na nią wyskoczyć; przy niewielkim trudzie dotknąć. Trafia nam się rzadki widok, zwłaszcza z tak bliska: gigantyczna góra się cieli. Mamy w aparatach małego cielaka. I wszystko to pełnym słońcu! To zdecydowanie najpiękniejszy dzień tej wyprawy.
Po fotograficznym szaleństwie do portu. To już niedaleko. A w porcie ciasno, na środku wrak. Cumujemy wreszcie przy kawałku nabrzeża przemysłowego z cichą nadzieją, że nas nie wyrzucą, bo ruch kutrów duży.
Silnik odstawiony, nawigacja wyłączona. Koniec rejsu.
***
P.S Przez cały jego czas zastanawiałem się, dlaczego na Berga ludzie wracają. Wydaje mi się, że są trzy powody.
Pierwszy – to jacht. Bezpieczny, sprawdzony, w masie współczesnych wypasionych jachtów oferujących żeglarzom wszystko, co może ulżyć ich „doli” i wyręczyć w pracy – Berg wyróżnia się surowością. 43 lata temu, kiedy zaczynałem swoją żeglarską przygodę mówiono mi, że żeglarstwo to szkoła życia twarda jak rzemień. Na Bergu można taką szkołę życia przejść.
Drugi powód to kapitan. Choć właściwie należałoby mówić „Kapitan Bergier i jego jacht”.bo to jest symbioza. Artur to po prostu Wielki Kapitan. Tak kiedyś mówiono do nielicznych. Jest w tym określeniu należny respekt i szacunek dla jego kwalifikacji, doświadczenia, niezwykłego poczucia odpowiedzialności, cech charakteru, osobowości. Dziękujemy Ci, Arturze!
Trzeci powód to załogi Berga. Na tę łódź przyjeżdżają ludzie, którzy najczęściej wiedzą na jaki jacht i po co jadą. To rodzaj doboru naturalnego, z niewielkim chyba marginesem przypadkowości.
Tak więc, żeglarki i żeglarze – do zobaczenia w przyszłym roku na pokładzie Berga, gdziekolwiek będzie. Może uda się raz jeszcze „ Zdążyć przed Panem Bogiem”.

Wrażenia załogi, życie jachtowe, myśli i czyny zebrał, ubrał w słowa, jak tylko potrafił najlepiej kronikarz tego rejsu. Ani Gal, ani tym bardziej Anonim – Jerzy Słabicki.

Zdjęcia do wszystkich relacji autorstwa Kasi, Bożeny i Ani. Zebrane są w galrii Rejsu 8/2014

I na koniec ja – Ania (a może i Wy „czytacze” bergowej strony się dołączycie :)) – wielkimi i grubymi literami napiszę DZIĘKI JURKU za relacje… choć przez Ciebie tęsknię jeszcze bardziej do jachtowego życia :)

P.S. Jak wsiadałam na Berga to ten węgiel już był przeterminowany… ja czekam… może jakieś diamenty z tego będą :)

 

2 thoughts on “Grenlandia. Odcinek VI. Mgły i przeterminowany węgiel…

  1. Jurek!!!
    Pozdrawiam serdecznie i może do zobaczenia kiedyś na Bergu. Ale napisałeś!!! Pięknie. Od razu zrobiło się chłodniej….

  2. Relacje naprawde wspaniale. Pozdrawiam Kapitana wraz z dzielna zaloga.
    Dla tych ktorzy chcieliby od czasu do czasu postukac na Bergu w „niemalowane” zdradze
    (mysle, ze Artur wybaczy), ze pod blatem stolu w mesie sa przyklejone cztery kawalki szlachetnego drzewa nie pomalowane (chyba, ze Artur juz pomalowal).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.