Lanzarote

I jesteśmy na Kanarach.

Z Essaouiry wypłynęliśmy 15.10 wieczorem z dobrym wiatrem, który niestety „zdechł” po dobie… ale fajnie się płynęło baksztagiem, a potem fordewindem. Potem cisza na morzu, a u nas „pyrpyr” silnika. Dni były słoneczne, a noce… ech… noce piękne. Do północy księżycowe, a potem gdy księżyc zachodził gwieździste „że hej”!Gdybym była romantycznym filozofem napisała bym to tak: były to takie noce, podczas których zwykłe pytanie „Jaki trzymasz kurs?” zamienia się w „Dokąd zmierzasz?”… Tia. Na to zdanie z pewnością Artur pośle mi takie oto spojrzenie:

Pierwszą wyspą była Graciosa. Oj lubimy, lubimy. Stanęliśmy na kotwicowisku. W marinie potrzebne jakieś „autorisation”, które w zeszłym roku nie było konieczne. To i lepiej, że nie mieliśmy, bo klimat na kotwicowisku był „przedni”.

 Stało mnóstwo jachtów, a wieczorem zostało zorganizowane „beach party”. Było ciekawe jedzenie i turniej gry w bule.  Plaże na Graciosie są ładne, woda 23 stopnie… Niestety jedyna kafejka z internetem akurat zrobiła sobie wolne, dlatego nie mogliśmy na bieżąco donosić jak to nam dobrze.

A teraz jesteśmy na Lanzarote w Puerto Caleras. I spotkało nas tu coś super miłego. Dostaliśmy w prezencie TELEFON SATELITARNY! O tak, po prostu, za darmo i to od żeglarzy, których wcale wcześniej nie znaliśmy (a teraz już ich lubimy baaaardzo :))! Niezła niespodzianka! Nasi „darczyńcy”, których znamy od 3 godzin to Steve&Chris z angielskiego jachtu „Scott-Free” – relację z ich podróży można znaleźć na http://blog.mailasail.com/scott-free.

Artur już przepadł w instrukcjach obsługi, a ja szykuję się do przyjęcia najważniejszego gościa w tym sezonie… mojego TATKI!